„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

niedziela, 31 maja 2015

Dlaczego? bo czuję się paskudnie...

     Niestety ta dodatkowa chemia rozwaliła mnie na łopatki, bo cały dzień dziś przespałam z przerwami na siusiu, morfinę i posiłek. Dawno nie czułam się tak słaba i połamana, a do tego ta gorączka... Mój upragniony spacer z Milusińskimi nie wypalił, ale na szczęście nie wpłynęło to na resztę rodzinki, bo kiedy ja tkwiłam w pościeli moja kochana dwójeczka napawała się piękną pogodą na placu zabaw...
Może jutro będzie mi lepiej...

piątek, 29 maja 2015

Dlaczego? bo obserwacja jest nieunikniona...

     Tak właśnie mija kolejny dzień w onkologii. Spałam do południa z przerwami na podanie morfiny, na połknięcie tabletki na czczo, na ubranie się i "nałożenie twarzy", na zaspokojenie pragnienia i na zamianę dwóch zdań z Panią Doktór.
- "...wyniki USG są w porządku zatem idę oddać zlecenie do apteki..."
- "Pani D. naprawdę jest ok wszystko? A te zmiany?"
- "nie przejmować się, a USG zrobimy nastepnym razem, bo dziś nie ma ginekologa,  a zmiany na wątrobie to skutki uboczne chemioterapii, nic groźnego, wody w płucu nie widziałam tylko zwłóknienie."
      Zaspokoiłam swoją ciekawość i położyłam się z powrotem spać do czasu, aż zawołała mnie pielęgniarka, abym wstawiła się do zabiegowego po chemię. Kolejka taka, że stwierdziłam ja to muszę najpierw coś przekąsić żeby w niej postać. Zaklepałam miejsce i poszłam zjeść. Jak wróciłam stałam raptem kilka minut i już przyłączono mnie do portu. Cały proces trwał godzinie. Najpierw sterydy, zastrzyk przeciewwymiotny, zofran przeciewwymiotny, ogromna strzykawka nowej chemii fluorouracil-5, kroplówka "starej" chemii navelbina i na koniec sól fizjologiczna w małej kroplówce w celu przepłukania portu. W połowie trwania tego procesu towarzyszył mi mój Bohater, który miał nadzieję zabrać mnie do domu, ale z powodu nowej chemii muszę zostać do jutra. Na tę chwilę czuję się dobrze, ale jak zwykle bardzo sennie dlatego zaraz zamierzam wtulić się w poduszkę...

A to widok z jednego z tutejszych okien. Zdjęcie nie oddaje tych barw, gęstości liści na gałęziach ani wielkości drzew, ale uwierzcie na słowo robią piorujunące wrażenie. Stoję i wlepiam wzrok...


czwartek, 28 maja 2015

Dlaczego? bo zależy jak na to spojrzeć...

       Jestem w onkologii. Nie będę, jak zwykle, pisać o kolejkach, pękających żyłach i nie mających granic w licytowaniu się chorych czekających w poczekalni. Napiszę tylko, że pobrano mi rano krew, przyjęto na oddział. Potem wysłano mnie na RTG klatki piersiowej, a na 15stą proszono o zejście na Ip. celem wykonania USG jamy brzusznej.
       Wyniki z krwi wyszły dobrze, morfologia prawie w normie. RTG pokazał, że zmiana nowotworowa zatrzymała się - nie ma dalszej progresji. Stoi w miejscu jakby była w szoku gadzina, że takie drinki paskudne jej funduje. Na pewno dostane jutro dwie chemie, połówkę navelbiny i całą (nie podzieloną na 5 wlewów dziennie ani nie w tabletkach) dawkę nowej chemii, o której wcześniej była wzmianka. Działamy ostrzej, za kolejne dwa cykle będę miała skierowanie na Tomograf, żeby już skrupulatniej sprawdzić co dobrego się dzieje w opłucnej (a przy okazji innych częściach ciała).  Jeśli chodzi o USG to czekałam w poczekalni o wskazanej godzinie, ale miła pani poinformowała czekającyh, że pacjenci z oddziałów mogą wrócić do swoich pokojów i przyjść za półtorej godziny. Powód? Za dużo pacjentów ambulatoryjnych i poślizg przez to, że rejestracja przypisuje dwóch pacjentów na jedną godzinę. Gdzie tu logika? Nie wiem. Wiem tylko, że gdy wróciłam po tym czasie do poczekalni musiałam w niej posiedzieć jeszcze godzinę, by dopiero móc wejść na badanie. Wyniki będą jutro. Już wiem, że mam kolejnego naczyniaka na wątrobie i torbiele na jajniku. Jutro dowiem się szczególów, może wyślą mnie na USG do Gina.
     Wyszło słonko, akurat teraz kiedy tu jestem. Czekałam na nie z utęsknieniem, by móc wyjść w końcu z Milusińskimi na upragniony spacer. Ale wszystko przed nami. "Łeb do słońca" jak mawiała Magda...




wtorek, 19 maja 2015

Dlaczego? bo nie mam na to wpływu...

        Po drugiej połówce II cyklu, czuję się tak samo jak po każdej poprzedniej. Senność to najsilniejszy skutek uboczny, nie mdłości, nie łamanie w ścięgnach, kościach i mięśniach - tylko sen. Spałabym wszędzie. Cukier mam w normie. Ciśnienie bardzo niskie, ale zawsze byłam niskociśnieniowcem. Wczoraj miałam 80/50. Ale funkcjonuje z tym.
       Poza tym czuję się w miarę dobrze, choć przy tej pogodzie w kratę jestem jak sinusoida. Przychodzą chmura, burza i deszcz, a ja mam dolegliwości w postaci piekącego bólu w bliznach. Jestem chodzącym barometrem. Psychicznie, mentalnie czuję się metrycznie na miejscu, ale fizycznie, kondycyjnie jestem jak osiemdziesięciolatka. W piątek kolejne podanie zomikosu, mam nadzieję, że tym razem będę mniej podatna na skutki uboczne.
       Moje wyniki ostatnio (czyli w pt.) były w normie. Mam nadzieję, że za dwa tyg. będzie tak samo, bo zostaję na co najmniej dwa dni w celu przeprowadzenia badań, które pokażą czy gadzina się wystraszyła i zmalała, czy "leje" na truciznę i rośnie sobie pospiesznie. 
Jak na razie jest dobrze. I oby tak zostało do końca leczenia...

piątek, 8 maja 2015

Dlaczego? bo szczęśliwie padłam na twarz...

       Jestem zauroczona rzepakiem, który kwitnie przy drodze jaką pokonujemy jadąc na chemie. Jest tak żółty, że aż neonowy. Nie tylko rzepak sprawił,  że milczałam dziś prawie całą drogę do Gliwic. Drzewa i ich liście młodziudkie, zielone pełne ochoty do życia - jak ja, może nie jestem już młodziutka, ale ochotę do życia mam jak zawsze ogromną.
      Trafiliśmy do instytutu na 7:00, podzieliliśmy się jak zawsze na dwie kolejki.
Zachwycona podeszłam do okienka, zarejestrowałam i pełna nadziei, że jest piątek i tak mało ludzi przy rejestracji udałam się do mojego Bohatera. No ale tu już nie było tak pięknie, każda osoba dochodząca do kolejki mówiła to samo "jak tyle lat się tu leczę, tak nigdy nie było tu takiej kolejki". Gdy doszłam do Tomka, spojrzałam na niego i parsknęłam śmiechem - taki był mój komentatarz na to co zastaliśmy przed punktem pobierania krwi. Po dwóch godzinach byliśmy już na szóstym piętrze, czekając przed świetlicą, a przed punktem kolejka w ogóle nie zmniejszała swojej długości...
   Po kolejnej godzinie, obudziła mnie pani Doktór uśmiechając się do nas "no i jak tam, dzień dobry? Chodźmy się zbadać".  Morfologia wyszła lepiej niż ostatnio, więc cieszyłam się jak dziecko. Po badaniu i wysłuchaniu pani Doktór wróciłyśmy do mojego męża i tu spotkała mnie niespodzianka. "Wszystko jest w porządku, zaraz rozpiszę chemię i wypuszczam żonę do domu". Uśmiech nie schodził mi z twarzy.
      Po kolejnych czterdziestu minutach poprosili mnie do podłączenia. Tym razem zlecenie było w komplecie. Dostałam sterydy, potem zleciała kroplówka z płynem przeciwwymiotnym, a potem nevalbina. Po wszystkim przesiedliśmy się do świetlicy, by cierpliwie poczekać na wypis. Podałam sobie morfinę, bo ból zaczynał być już nieznośny, a potem usnęłam. Po tak zwanej szychcie wróciliśmy do domu.
Byłam tak padnięta że po powrocie, zjadłam tylko obiad i położyłam się spać. Ku mojemu zdziwieniu wstałam po czterech godzinach, Dorotka leżała już w łóżeczku gotowa oddać się w ręce Morfeusza, a Tomek szykował się do biegów.


Za tydzień kolejne pół dawki II cyklu, a za trzy tygodnie hospitalizacja (od 2 do 7 dni) i wtedy badania diagnostyczne, ocena stanu nowotworu i decyzja o dodatkowej chemii). Także takie zmiany.

A teraz życzę spokojnej nocy... Dziękuję.

piątek, 1 maja 2015

Dlaczego? bo Morfeusz mnie zbajerował...

        Tak właśnie sterydy przestały działać, leki przeciwwymiotne też, a na dodatek zomikos wpędził mnie w stan przedgrypowy - skutki uboczne. Gdy tylko chciałam coś zrobić mój organizm się od razu buntował, a senność i ciągłe nudności nie zachęcały do aktywności. Przez pierwsze dwa dni od podania chemii czułam się naprawdę nieźle, nawet wychodziłam na trzygodzinne spacery i posiadówki do piaskownicy. Potem już nie było tak kolorowo. Spalam, jadłam, wymiotowałam, spalam, jadłam, wymiotowałam i tak przez kolejne dni. Nawet atosa nie pomagała, bo jak miała pomóc jak lądowała w kibelku z każdą treścią. Na szczęście doczekałam się takiego dnia jak dziś, moje samopoczucie poprawiło się z dnia na dzień. Spędziłam bardzo intensywny dzień z moimi ukochanymi. Najcudniejsze było spędzanie czasu na podłodze z Dorocią. Niestety przy naszych zabawach nie mogę się zapomnieć, bo muszę bacznie pilnować, żeby motylek w brzuchu nie dostał kopniaka (niechcący), albo port dożylny nie dostał z główki (też niechcący). Już kiedyś się tak zdarzyło i bolało jak cholera, dlatego uważam jeszcze bardziej, po której stronie ląduje główka mojej Niuni. (W innym poście wrócę do tego tematu - ograniczone relacje).
        A propos choroby i spędzania czasu. Następna dawka chemii czeka na mnie 8 maja, jeśli oczywiście wyniki morfologii będą w normie. Rozmawiałam w środę z panią Doktór, powiedziała że dostanę w tym dniu już pełną dawkę Nevalbiny. Ciekawa jestem jak mój organizm to udźwignie. Była też mowa o tym, że tą dodatkową chemię, którą chciałaby mi włączyć podaje się przez pięć dni, można też podawać ją w domu przyjmując każdego dnia tabletki przez wyznaczony okres. Byłoby fajnie, bo przede wszystkim byłabym w domu wśród Swoich, spałabym na swoim (śpię na materacu przeciwodleżynowym, ale już nie automatycznie pompowanym bo schudłam tak bardzo, że moje kości w udach i żebrach przeżywały katusze. Dostałam taki mięciutki, który dopasowuje się do moich gnatków). Niestety w szpitalu mam zawsze nieprzespane noce, nie tylko przez chrapiące współlokatorki, więc na samą myśl, że miałabym spędzić tydzień na materacu, który niemiłosiernie mnie uciska, robi mi się depresyjnie. Wygląda to tak, że ugnieciona przez noc jestem zmęczona w dzień do takiego stopnia, że zasypiam na siedząco na krześle z ramionami opartymi o łóżko. I za każdym razem kiedy wchodzą pielęgniarki muszę tłumaczyć, że nic mi nie jest i nie mogą mi pomóc niestety. Dlaczego nie wezmą materaca ze sobą? Bo nie chce szpitalnego syfu w domu, pomimo tego że wierzchnią część można odpiąć i wyprać w pralce. Druga opcja to po prostu przytyć, ale nie jest to właśnie takie proste. Weszłam wczoraj na wagę i niestety masa ciała poszła w dół, pomimo że jem normalnie wszystkie posiłki i nawet pomiędzy posiłkami głównymi coś sobie maszkiecę.
      Wracając do chemii, nie wiem jak przy wymiotach miałabym przyjmować chemię w tabletkach. A jeśli zwymiotuję taką tabletkę to co wtedy? No właśnie i czy taka chemia nie zdemoluje znowu  mojego żołądka? I najważniejsze czy chemia w tabletkach jest tak samo skuteczna jak ta podawana dożylnie?
       Wszystkiego dowiem się w trakcie kolejnej hospitalizacji w onkologii. Odpoczywajcie i cieszcie się każdą sekundą... Cieszę się że jesteście...